bla, bla, bla...

nie tak żeśmy się umawiali, nie tak. miałam wysłać opowiadanie. skrojone na miarę i z jakimś sensem niekoniecznie ukrytym.
a ja tu wyłamuję się, co mnie osobiście wcale nie dziwi. zresztą dziwi mnie we mnie coraz mniej, a ktoś kiedyś powiedział, że to kwestia czasu i miał rację.


nie wywiązuję się więc z obietnicy i piszę takie tam 'bla bla bla', bo mnie coś doszczętnie rozsentymentalizowało. mam, jak większość, profil na fejsie i polubione dziwne strony, których głównym zadaniem jest podrzucenie mi treści. treści niekoniecznie w mym życiu koniecznych, treści rozpraszających, odrywających od spraw ważnych, nie pozwalających skupić się na deszczu, słońcu, tym, co realne.


odpalam więc tego swojego fejsa i przed oczami mam młodość, szczeniakowatość swoją zaklętą w płycie długogrającej. to z jednej strony niebywałe, jak można zapomnieć, że tak niewiele człowieka cieszyło. dziś, właściwie na średnią starość, pazerny się stał i ciągle czegoś brakuje do pełni.


ostatnio córka powiedziała: mój pies jest słodki, tata jest fajny, mama też fajna, świat jest piękny. a ja pędzę i psu ogon przydeptuję, złorzecząc pod nosem, bo mam zaległości w pracach zaliczeniowych na studiach podyplomowych. i nie tylko tam.


a tu proszę. taki numer mi ktoś robi. siadam tyłkiem na krześle, czy może w wehikule czasu i do przodu się cofam, bo nie inaczej. obrazy przed oczami mi śmigają, od których ta płyta zdarta dziś jest do szczętu. nawet nie wiem, czy dałaby się odsłuchać, ale mam ją w szafce. na wszelki wypadek.


na wszelki wypadek mam wiele rzeczy. dodatkową parę rajstop w torebce. pamiątki, by nie zapomnieć. plastry na skaleczenie. świeczki, gdy wyłączą prąd. na wszelki wypadek mam i tę płytę. bo ciągle chcę być sobą, a w tej kwestii łatwo się samemu oszukać.


byłam na koncercie, na którym na pewno usłyszałam mnóstwo kawałków z tej płyty na żywo. muzycy na wyciągnięcie ręki. w klubie ground zero w warszawie [ktoś w ogóle jeszcze pamięta to miejsce...]. i muszę się przyznać, że najdokładniej zapamiętałam długi bar i długi korytarz. jaki fakap! najlepsze wywiało mi ze łba, a łeb był dość młody i powinien zarejestrować. tak bywa. ważne umyka.


nie żebym była pijana, czy jakoś zażywająca. ja nie z tego ugrupowania. nawet czasem się dziwię, jak to się stało. czy przez kumpla, który dobierał się do mnie po kwasie, a przecież zawsze rozmawialiśmy o poglądach na mniej lub bardziej poważne sprawy? czy może po prostu nie mam tego zapisanego w notatniku u Najwyższego? wypaliłam w życiu kilka cygaretek, a papierocha trzymałam w zębach po trzydziestce, do czego nie powinnam się przyznawać, bo wstyd normalnie.


całe zamieszanie, jakie wywołałam w swoim życiu, to produkcja wielkiego swetra na zetpetach, przez który dostawałam regularny opieprz ? bo nie leżał nawet w innym życiu obok schludnego, eleganckiego sweterka dla panienki z porządnego domu. a przepraszam! i zakup butów zamszowych był. takie wielkie. w bieszczadach odpadła im podeszwa. w grząskim błocie została, niedaleko Huty Polańskiej.


nie byłam specjalnie wywrotowa. rzekłabym nawet, zachowawcza byłam mocno. porządna taka. harcerka, kurka wodna. nie żebym coś do harcerzy miała, w jednym się nawet podkochiwałam, ale to stare dzieje, mogę się przyznać teraz bez rumieńców.


i tak to jest, człowiek obrazek zobaczy i zaraz z tajemnic się odziera. może to przez tę średnią starość. nagle się czuje, że życie coś było warte i trzeba ocalić z niego choć trochę przygłupich wspomnień jak bar i korytarz.


wcale to nie jest tak, że wiele kawałków z owej płyty odegrało rolę w mym arcyciekawym życiu. nie mam motywów przewodnich, ani piosenek od pierwszego i kolejnych pocałunków. ba! ja nawet pierwszego pocałunku nie pamiętam, a co dopiero kawałka, który mógł lecieć w tle. pamiętam za to, komu pocałować się nie dałam.


tu może powinien być kawałek o tym, czego żałuję, a czego nie. nie będzie go.

album kupił mi tata. nie ma w tym nic dziwnego ? normalni rodzice kupują swoim dzieciom różne rzeczy, a niektóre z nich odgrywają w życiu smarków ważną rolę. przypomniała mi się historia z zegarkiem noszonym w dupie. pulp fiction to genialny film. choć może razić ilością przekleństw na metr bieżący taśmy filmowej, jest dla mnie dziełem i basta.


chyba czas na jakąś pointę. będzie trudno. bo obrazy wciąż przewracają się w mojej głowie. inne korytarze, bary... osiemnastka koleżanki, na której pierwszy raz poznałam rozluźniającą moc wina. też nie wiem, co wtedy leciało z głośników. cholera...


mogłabym to ciągnąć jeszcze długo. coraz więcej rzeczy wydaje mi się wartych odnotowania.


kanał.


pewnie jesteście rozczarowani.


niewiele mogę wam dać...

JoomSpirit